2013/10/10

jon kenzie



Pamiętam jak z pewną ulgą wróciłam na brudny i lepki  Alexanderplatz. Dopiero co zjechałam z tarasu widokowego na Wieży Telewizyjnej, który miał mi pokazać z wysokości 203 metrów świat większy, piękniejszy, bardziej kolorowy. Jednak wewnątrz modernistycznej kuli panował tłok, ludzie spieszyli się z powrotem na ziemię jakby kompletnie nie interesował ich widok za oknami. Minęłam Azjatkę, którą pamiętałam z kolejki do kas biletowych - tym razem czekała aż zwolni się stolik w restauracji. Jej wzrok wtopiony w komórkę nawet na chwilę nie uciekł w stronę szyb, zupełnie jakby jedynym celem jej wizyty na Wieży była knajpa znajdująca się 4 metry nad nami. Czułam, że byłam daleko od Berlina, który chciałam zwiedzić. Dalej niż 203 metry. Spojrzałam w stronę okna i ustawiłam się w kolejce do windy, gdzie zabijałam nudę strzelając jeszcze kilka przypadkowych kadrów.
Obrałam nowy, socjalistyczny cel wycieczki na Karl-Marx-Alee, do którego podążałam mijając teraz właśnie "Alex". Zachodzące słońce nadało odrobiny majestatu temu przedziwnemu miejscu, gdzie tramwaje przeciskają się przez nieostrożny tłum, a betonowe ławki są pozajmowane przez młodzież siedzącą tam bez celu od kilku godzin. Złote cyfry na Zegarze Urania rozbłysły się w słońcu jak prawdziwe skarby. Gdy po kilku nieudanych zdjęciach na których chciałam uwiecznić ten przyjemny moment ruszyłam w kierunku Café Moskau, turkot tramwajów przerwał głęboki głos.
- Ja nazywam się Jon Kenzie, a mój przyjaciel obok sprzedaje moje płyty. Cheers.
Po chwili w tej dżungli dźwięków i hałasów dało się wyłowić kolejne gitarowe akordy. Już wtedy wiedziałam co się dzieje i zamierzałam ostentacyjnie minąć kolejnego ulicznego grajka. Naprawdę ktoś ich słucha? Strzeliłam skryte spojrzenie w kierunku jegomościa z mikrofonem, potem na zebrany skromny tłumek gapiów. Stały tam dwie zupełnie zwyczajne kobiety. Elegancki, wyperfumowany mężczyzna w beżowym płaszczu, apaszką na szyi i aktówką w dłoni. Młody chłopak w długich, związanych włosach, siedzący po turecku na ziemi przy swoim plecaku. Oparł swoją blond głowę o dłonie i słuchał. Wszyscy słuchali. Przyjrzałam się muzykowi raz jeszcze, żeby dowiedzieć się kogo tak naprawdę chciałam zignorować. Na swoim małym, rozkładanym krzesełku siedział z gitarą skromny facet z rzadkim zarostem. Ja z mrozem walczyłam od kilku dni grubą bluzą i szalikiem, jemu wystarczał cienki t-shirt. Złote klucze od gitary odbijały jeszcze kilka ostatnich promieni słonecznych. Szybko zdjęłam z niego spojrzenie i jakby nie chcąc mu przeszkadzać, wbiłam wzrok w okoliczne budynki z przezroczystymi windami. W betonowe ławki oblegane przez turystów z mapami. Gnające, żółte tramwaje z ich wściekłymi kierowcami. Zapuszczony dworzec S-Bahn z nadjeżdżającą kolejką. Muzyka Jona była lekka jak jego śpiew, a dodatkowy podkład muzyczny zapewniały urywki wesołych rozmów, głuchy stukot obcasów, sygnały telefonów komórkowych i oczywiście ostrzegawcze dzwonki tramwajów. Nie walczył z tym, nie starał się być głośniejszy, doskonale współgrał z każdym przypadkowym dźwiękiem. Tworzenie muzyki nie sprawiało mu najmniejszego wysiłku. Ona po prostu wypływała z jego strun głosowych oraz tych spod jego palców. Pasował do otoczenia, a otoczenie pasowało do niego. Nie pamiętam przez ile piosenek sama współtworzyłam tłum dookoła samotnego muzyka. Złote cyfry Uranii świeciły ostatkiem sił dając mi znak do pójścia dalej. Nie pozostało mi nic innego jak kupić płytę i ruszyć w stronę szarej, zimnej Alei Stalina.

2013/05/11

droga na hel


Pamiętam jak w drodze na plażę w Chałupach mama rokrocznie przystawała przy torach kolejowych i układała dłonie w geście kadrowania. Podziwiała otaczającą nas nadmorską przyrodę i znikający w oddali ostatni wagon pociągu. Zwykle śmiałam się z jej fotograficznych zapędów, nierzadko towarzyszyła też temu irytacja - po złapaniu kadru w ręce nie przekładała go na film, ja z kolei musiałam cierpliwie odczekać swoje. Dzisiaj oczywiście marzy mi się, by mama miała jak najwięcej czasu i spokoju do bezproduktywnego kadrowania otoczenia.
Podczas ostatniego powrotu do naszego wakacyjnego azylu sama nacisnęłam spust migawki. Mama stała obok i śmiała się ze mnie niezmiernie.

2012/07/20

malbork


Pamiętam jak mama zawsze dbała o to, bym zobaczyła malborski Zamek przez okna pociągu Jantar, relacji Warszawa - Hel. Ta niecierpliwie wyczekiwana przeze mnie atrakcja miała miejsce tylko dwa razy do roku. Z perspektywy czasu sentyment do obrzydliwej wagonowej szyby i przyklejania doń nosa był dla mnie istotniejszy niż wszelkie wrażenia z obserwacji XIII-wiecznego zamczyska. Tylko z tego powodu w trakcie podróży nad morze nadal nie pozwalam sobie na przegapienie Malborka.