Obrałam nowy, socjalistyczny cel wycieczki na Karl-Marx-Alee, do którego podążałam mijając teraz właśnie "Alex". Zachodzące słońce nadało odrobiny majestatu temu przedziwnemu miejscu, gdzie tramwaje przeciskają się przez nieostrożny tłum, a betonowe ławki są pozajmowane przez młodzież siedzącą tam bez celu od kilku godzin. Złote cyfry na Zegarze Urania rozbłysły się w słońcu jak prawdziwe skarby. Gdy po kilku nieudanych zdjęciach na których chciałam uwiecznić ten przyjemny moment ruszyłam w kierunku Café Moskau, turkot tramwajów przerwał głęboki głos.
- Ja nazywam się Jon Kenzie, a mój przyjaciel obok sprzedaje moje płyty. Cheers.
Po chwili w tej dżungli dźwięków i hałasów dało się wyłowić kolejne gitarowe akordy. Już wtedy wiedziałam co się dzieje i zamierzałam ostentacyjnie minąć kolejnego ulicznego grajka. Naprawdę ktoś ich słucha? Strzeliłam skryte spojrzenie w kierunku jegomościa z mikrofonem, potem na zebrany skromny tłumek gapiów. Stały tam dwie zupełnie zwyczajne kobiety. Elegancki, wyperfumowany mężczyzna w beżowym płaszczu, apaszką na szyi i aktówką w dłoni. Młody chłopak w długich, związanych włosach, siedzący po turecku na ziemi przy swoim plecaku. Oparł swoją blond głowę o dłonie i słuchał. Wszyscy słuchali. Przyjrzałam się muzykowi raz jeszcze, żeby dowiedzieć się kogo tak naprawdę chciałam zignorować. Na swoim małym, rozkładanym krzesełku siedział z gitarą skromny facet z rzadkim zarostem. Ja z mrozem walczyłam od kilku dni grubą bluzą i szalikiem, jemu wystarczał cienki t-shirt. Złote klucze od gitary odbijały jeszcze kilka ostatnich promieni słonecznych. Szybko zdjęłam z niego spojrzenie i jakby nie chcąc mu przeszkadzać, wbiłam wzrok w okoliczne budynki z przezroczystymi windami. W betonowe ławki oblegane przez turystów z mapami. Gnające, żółte tramwaje z ich wściekłymi kierowcami. Zapuszczony dworzec S-Bahn z nadjeżdżającą kolejką. Muzyka Jona była lekka jak jego śpiew, a dodatkowy podkład muzyczny zapewniały urywki wesołych rozmów, głuchy stukot obcasów, sygnały telefonów komórkowych i oczywiście ostrzegawcze dzwonki tramwajów. Nie walczył z tym, nie starał się być głośniejszy, doskonale współgrał z każdym przypadkowym dźwiękiem. Tworzenie muzyki nie sprawiało mu najmniejszego wysiłku. Ona po prostu wypływała z jego strun głosowych oraz tych spod jego palców. Pasował do otoczenia, a otoczenie pasowało do niego. Nie pamiętam przez ile piosenek sama współtworzyłam tłum dookoła samotnego muzyka. Złote cyfry Uranii świeciły ostatkiem sił dając mi znak do pójścia dalej. Nie pozostało mi nic innego jak kupić płytę i ruszyć w stronę szarej, zimnej Alei Stalina.